Mały biały domek i pięć brzóz

        Dawno, dawno temu, gdzieś tak pod koniec lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku na skraju miasta w szczerym polu powstało osiedle składające się z kilkudziesięciu bloków dla kilku tysięcy mieszkańców. położone malowniczo u podnóża niewysokiej góry pokrytej lasem i jednocześnie z widokami  na okoliczne zalesione pagórki znajdujące się w zasięgu kilku kilometrów. Kilka krótkich ulic oddalonych od siebie po kilkadziesiąt metrów biegnących łagodnymi łukami równoległymi do podnóża góry . Przy każdej maksymalnie kilka bloków różnej wielkości w różnym położeniu. Takie usytuowanie ulic i budynków potęgowało wrażenie jeszcze większych odległości. Z czasem, po kilku latach po zagospodarowaniu terenu ogromne trawniki z urządzonymi na nich placami zabaw były rajem dla chmar dzieciaków. A było ich wtedy naprawdę dużo. Wszak na osiedle wprowadziły się przede wszystkim młode rodziny.

       Choć w owych czasach budowało się stosunkowo dużo bloków mieszkalnych, to i tak na własne „m” czekało się tak ok. 10-ciu lat. Gdy więc otrzymaliśmy przydział na wymarzone własne cztery kąty nasza radość była nie do opisania. Po jednopokojowej klitce gdzie gnieździliśmy się w czwórkę, trzy pokoje z kuchnią, oddzielna łazienka i wc były spełnieniem marzeń. Szybka przeprowadzka w środku zimy z odrobiną dobytku zabranego z poprzedniego lokum i radość z przestrzeni w nowym mieszkaniu i wokół nas.

     Gdy przyszła wiosna, wraz z topniejącą breją w której przyszło nam brodzić z braku chodników i ulic nasz entuzjazm siadał. Okazało się, że piękne widoki i przestrzeń to za mało żeby tu wygodnie żyć i mieszkać. Osiedle powstało szybko. Gorzej było z infrastrukturą. Brak było szkoły, przedszkola, żłobka i przychodni. Nie było sklepów. Ze wszystkim i po wszystko trzeba było jechać do miasta odległego o kilka kilometrów. Jeden przystanek autobusowy zlokalizowany kilkaset metrów od osiedla oblegany przez tłumy ludzi czekających na autobus który często-gęsto i tak się nie zatrzymywał z racji że już był przepełniony. Ktoś powie: miasto blisko to trzeba było na piechotę. Wiśta wio….. Dwoje dzieci – jedno do szkoły, drugie do przedszkola a do pracy na siódmą. W drodze powrotnej dodatkowo siata z zakupami. Nieraz łezka mi się w oku zakręciła na wspomnienie naszej dziupli w centrum miasta skąd wszędzie miałam blisko. Czułam się jakbym zamieszkała na betonowej wsi zabitej przysłowiowymi dechami. Pewnie nie ja jedna.

     Czas płynął. Wykonano na osiedlu ulice i chodniki. Wyrównano place i zasiano trawę. Zasadzono drzewka i krzewy. Zrobiło się przynajmniej ładnie i można było zrezygnować z kaloszy. Wiedzieliśmy, że na szkołę i całą resztę będziemy czekać kilka lat. Bolączką był na tak dużym osiedlu brak sklepów i usług.  Otworzono nawet jeden sklep spożywczy (ale nieduży) w którym po wszystko ustawiały się horrendalne kolejki i notorycznie brakowało podstawowych towarów. Na szczęście już w owych czasach (a był to początek lat osiemdziesiątych) niektórzy wzięli sprawy w swoje ręce i zaczęli otwierać kioski i stragany. I tak  na skraju osiedla powstał minibazarek który cieszył się ogromnym powodzeniem u mieszkańców bo był znacznie lepiej zaopatrzony niż niedaleki „społemowski” sklep gdzie między ladą a pustymi regałami  królowała niemiła jaśnie pani sprzedawczyni.

      W połowie lat osiemdziesiątych w ślady lokalnych miniprzedsiębiorców postanowiło pójść młode małżeństwo. Mierzyli jednak troszkę wyżej. Postanowili wybudować pawilonik. Na lokalizację wybrali nieduży placyk w centrum osiedla. I tak powstał biały budyneczek ogrodzony niskim białym płotkiem z metalowych sztachetek z kawałkiem ogródka. Na terenie ogródka znalazło się miejsce na kilka stolików gdzie można było na świeżym powietrzu zjeść loda, napić się kawy albo piwa. Przy wejściu do tej mikrokawiarenki właściciele posadzili pięć małych brzózek. Pawilonik cieszył się bardzo dużym powodzeniem bo obsługa była miła, asortyment jak na owe czasy szeroki i czynny niemal całą dobę.

      Lata mijały. Brzózki rosły. Interes kwitł. Gdzieś tak w połowie lat dziewięćdziesiątych nagle okazało się że przemiła Pani z białego pawiloniku nie wyjdzie więcej do klientów. Zawał. Pan został sam. Czy to stres po stracie żony, czy nieumiejętność ogarnięcia w pojedynkę spowodował, że interes zaczął kuleć. Coraz większe braki w towarze. Coraz częściej zamknięty bez powodu. Coraz mniej klientów. Wkrótce Pan poddał się i zamknął sklep na dobre. Czasami widywałam Go jak spacerował z psinką. Chyba nie wiodło mu się dobrze. Wychudzony, zaniedbany. Często pod wpływem…… Potem przestałam go spotykać. Niewiele przeżył żonę. Oboje odeszli a ich pawilonik stoi nadal zamknięty na cztery spusty.      

        Czas zaczął robić swoje. Ściany poszarzały. Dach spłowiał. Spod białej farby metalowego płotka zaczęły wychodzić coraz większe plamy rudej rdzy. Ktoś urwał furtkę. Ktoś pomazał czarnym sprajem okiennicę. Teren ogródka porosły chaszcze. Tylko pięć brzóz przy wejściu które dawno przerosły domek pochylają się nad nim z zadumą jakby wspominały dawne dobre czasy…. Gwar rozmów przy stolikach – dyskusje panów nad szklanką piwa – ploteczki pań przy filiżance kawy i śmiech dzieci umorusanych kolorowymi lodami.