Mika

 

Mika to jamniczka. Dostałam ją w lutym piętnaście lat temu jako dwumiesięczne szczenię. Była tak malutka, że mieściła mi się w dłoniach. Mój pierwszy piesek odszedł dwa lata wcześniej i nie miałam w planach posiadania następnego. Gdy jednak ją zobaczyłam i w dodatku dowiedziałam się że nikt jej nie chce i musi iść do schroniska, nie wahałam się ani chwili. I tak mieszkamy sobie razem dając sobie nawzajem miłość. Jak długo jeszcze? Coraz częściej zadaję sobie to pytanie i martwię się. Bo moja psinka w tej chwili starzeje się w przyspieszonym tempie. Pogorszył jej się wzrok i słuch. Przybywa dolegliwości fizycznych. Zmieniło się jej zachowanie. Jest taka smutna. Ogonek dawniej ruchliwy i sterczący do góry jak antenka chowa teraz pod siebie jakby się ciągle czegoś bała. Zrobiła się niespokojna. Kręci się za mną po mieszkaniu (musi mnie mieć w zasięgu wzroku) i upomina się o ciągłe zainteresowanie.  Gdy wychodzę z domu, ponoć cały czas skomli i szczeka.

Dawniej spokojna na wizycie u weterynarza, teraz przy pobieraniu krwi (trzeba kontrolować stan nerek i wątroby) wydziera się wniebogłosy jak zarzynane prosię. Nie mówiąc o tym, że trudno ją wtedy unieruchomić – tyle ma siły. Pani weterynarz stwierdziła że to demencja. Zdziwiłam się. Jak to demencja? U psa? Po powrocie do domu zajrzałam do internetu i faktycznie. Pies może mieć demencję starczą tak jak człowiek. Zapada na nią ok. 50% piesków. Można powiedzieć że tylko, albo aż 50%. Że też moja psinka musiała się znaleźć w tej gorszej pięćdziesiątce. Mam więc powód do zmartwienia co będzie dalej. Świadomość, że nie tylko jej stan fizyczny ale i psychiczny będzie się pogarszał dołuje mnie. Dla mnie to nie jest tylko zwierzę. To jest towarzyszka życia i niezawodna przyjaciółka. Na dzień dzisiejszy nie wyobrażam sobie że może na zawsze zniknąć z mojego życia.

Pożegnanie na „fejsbuku”

          Minęło ponad dziesięć miesięcy od mojego ostatniego wpisu. To szmat czasu. Co się u mnie zmieniło? Niewiele. A w moim otoczeniu? Cóż – odeszła Pani której poświęciłam ostatni post. Choć była tylko moją sąsiadką, jej śmierć zabolała mnie bo należałam do grona osób które pomagały jej i mocno ją wspierały w walce z tym wrednym choróbskiem. Zabolały mnie również okoliczności w jakich przyszło jej się rozstawać z tym światem. Na szpitalnym łóżku, sama – żadne z dzieci nie przyjechało do kraju za jej życia. Nawet na pogrzeb nie wszystkie dojechały. Najukochańsza córka na którą matka najbardziej liczyła pożegnała mamę na „fejsbuku”. Nie ukrywam że mocno mnie to zirytowało. Był moment że miałam ochotę mocno ją na tym fejsbuku zrugać. Odpuściłam, bo pomyślałam sobie że i tak nie zrozumie o co mi chodzi.

To smutne. Czy rzeczywiście nadchodzą czasy, że bezpośrednie kontakty między bliskimi członkami rodziny zastąpi komunikator internetowy? Kilka zdjęć, kilka słów, jakiś krótki filmik. To wszystko? A gdzie dotyk ciepłej dłoni, oddech przy twarzy gdy całujesz bliską osobę w policzek, oczy błyszczące emocjami? Sto razy napisane słowa „kocham cię mamo (tato, córko, synu…) nie zastąpią słów wypowiadanych bezpośrednio, bo ich moc jest zwielokrotniona poprzez przytulenie się i czułość wypisaną na twarzy i w oczach. 

Tego na pewno zabrakło Tej, która samotnie umierała na szpitalnym łóżku. 

Tak sobie wychowała

             Tak sobie wychowała….., tak sobie wychowała……., tak sobie wychowała…….!

            To zdanie zasłyszane kilka dni temu „tłucze” mi się pod czaszką i nie daje spokoju…………

                  Ale po kolei. 

        Przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Była sobie rodzina. Tata, mama i czworo dzieci. Było mniej niż skromnie, ale dopóki oboje rodzice mieli pracę, dzieci głodu nie cierpiały. A właściwie dzięki niej. Bo on, jako mocno trunkowy w pierwszej kolejności zaspokajał swoje potrzeby. Na szczęście jego zakład pracy dbał o to, żeby i jego dzieciom coś tam skapnęło.  

Do momentu transformacji ustrojowej i gospodarczej. Menel którego mieli obowiązek zatrudniać (wszak za PRL-u nie było bezrobocia) w ramach redukcji etatów jako jeden z pierwszych wyleciał na bruk.

W krótkim czasie ona również straciła pracę bo z kolei jej zakład zlikwidowali.

On utratą zatrudnienia wcale się nie przejął. Nie próbował nawet znaleźć innego płatnego zajęcia żeby zarobić na utrzymanie rodziny. Nareszcie zajął się tym, co lubił najbardziej – czyli nic nie robieniem.

Ona imała się różnych zajęć, ale z mizernym efektem finansowym. Długi rosły. Komornik pukał do drzwi a spółdzielnia straszyła eksmisją z powodu wielomiesięcznych zaległości czynszowych.

W końcu postanowiła wyjechać do pracy za granicę. Jak wiele Polek w tamtych latach obrała kierunek na południe Europy. W domu została czwórka nastoletnich dzieci z tatusiem który już wtedy totalnie się stoczył.

Gdy okrzepła w nowym dla siebie świecie zaczęła ściągać do siebie dzieci. Całą czwórkę po kolei. Czas leciał. Dzieci dorastały i usamodzielniały się.

Wróciła do kraju po kilkunastu latach. Na chwilę. Na urlop żeby uporządkować sprawy osobiste. Pech chciał, że zaraz po powrocie rozchorowała się ciężko. Rak. Już nie wyjechała. Operacja jedna, druga. Wydawało się że będzie dobrze. Minęło kilka lat i choróbsko znów dało o sobie znać. Paskudna wznowa. Jest coraz gorzej. Lekarze nie dają nadziei. Pozostało leczenie paliatywne. Jest coraz słabsza. Wymaga opieki całodobowej i jest w tym wszystkim sama. Nie ma na miejscu żadnej rodziny. To sąsiedzi jej pomagają i płatna opiekunka.

Ostatnio zapytałam znajomej (która wiem że ma kontakt z jej dziećmi) czy one wiedzą w jakim stanie jest matka. Dlaczego żadne z nich nie przyjedzie żeby się nią zająć czy chociażby odwiedzić. Bo żadne z nich nie pokazało się w Polsce od jej powrotu tutaj, czyli gdzieś tak mniej więcej od sześciu lat. I usłyszałam szokującą dla mnie odpowiedź: b o  t a k  s o b i e  w y c h o w a ł a. Czyli jak? Dała im z siebie za dużo, czy za mało? Wychowała na egoistów, czy sama była egoistką zaniedbującą potrzeby dzieci? Przecież nie zostawiła ich tutaj na pastwę agresywnego ojca alkoholika. Nie wiem jak przebiegał proces wychowawczy „od podszewki”. Co się stało, że tylko na odległość deklarują miłość do matki oraz zapewnienie jej środków i płatną opiekę do końca dni które jej zostały? Nie mogą przyjechać, czy nie chcą?

Ponoć córki bardzo przeżywają chorobę matki. Tyle i tylko tyle.

Pieniądze to nie wszystko. Matka ma dobrą opiekę obcych ludzi. Lekarze ulżą w cierpieniu ciała.

Tylko dusza mając świadomość bliskiego końca wyrywa się do bliskich.

Gdy patrzę w jej oczy jest w nich taki wielki smutek aż się serce ściska.